Formuła 1 jest sportem zespołowym, ale na pierwszej linii frontu walczą bohaterowie kierownicy. Gdy zespół jest w kryzysie, charyzmatyczny zawodnik może go uratować. choć to nie zawsze działa…
Nie ma się co oszukiwać – Scuderia Ferrari jest obecnie w kryzysie. Tytuł mistrzowski Kimiego Räikkönena z 2007 r. pokrył się już grubą warstwą kurzu, a przez ostatnie jedenaście lat Scuderia błąkała się między drugą i czwartą lokatą w klasyfikacji zespołowej. Zdarzyły się nawet sezony bez ani jednego zwycięstwa… Jednak nawet zespół złożony z dwóch mistrzów świata nie przynosił oczekiwanej poprawy.
Tylko dla orłów
Scuderia niechętnie powierza swoje maszyny żółtodziobom, ale bywały wyjątki: debiuty w F1 za kierownicą Ferrari zaliczyli m.in. Dan Gurney, Arturo Merzario, Clay Regazzoni czy Wolfgang von Trips. Phil Hill i Gilles Villeneuve trafili do Maranello, mając na koncie zaledwie po jednym starcie w Formule 1, a Niki Lauda przed przywdzianiem czerwonego kombinezonu wywalczył w wyścigach Grand Prix skromne dwa punkty. Co ciekawe, Scuderia miała nosa do młodych talentów – Hill i Lauda zdobyli dla zespołu tytuły mistrzowskie, a kto wie, czego dokonaliby von Trips czy Villeneuve, gdyby nie tragiczne wypadki… Czasem nawet świeża krew nie była w stanie pomóc – Jean Alesi był typowany na przyszłego mistrza, ale kończąc wiele lat później karierę, miał na koncie tylko jedno zwycięstwo.
Kolejny na liście?
Zadaniem Charlesa Leclerca nie była walka o mistrzostwo, ale zmotywowanie do walki swojego kolegi z teamu – czterokrotnego mistrza świata Sebastiana Vettela. Niemiec, dołączając do Ferrari, marzył o pójściu w ślady swojego idola – Michaela Schumachera. Chciał zostać zbawcą, który przywraca Scuderii należne jej honory, ale na razie znalazł się w gronie utytułowanych kierowców, którzy wybrali się do Maranello po złote runo, a wrócili z niczym – rozczarowani, sfrustrowani, czasami upokorzeni. Misja wydobycia zespołu z kryzysu przez utytułowanego kierowcę udała się właściwie tylko Schumacherowi. Choć na odzyskanie korony czekał aż pięć lat, gdy już wpadła w jego ręce, nie oddał jej przez kolejnych pięć sezonów.
Kryzysowi ratownicy
Gdy w 1956 r. Ferrari zapewniło sobie usługi trzykrotnego mistrza świata, nie było w tym desperacji. Juan Manuel Fangio potrzebował najlepszego bolidu, a Scuderia go miała. Ten mariaż z rozsądku okazał się udany, ale na krótką metę – po zdobyciu kolejnego tytułu Argentyńczyk opuścił zespół. Ćwierć wieku później stajnia z Maranello znów zatrudniła kierowcę z mistrzowskim tytułem. Powrót Maria Andrettiego do Scuderii był jednak krótki (dwa wyścigi) i niespecjalnie udany. Dużo więcej obiecywano sobie po zatrudnieniu Alaina Prosta w 1990 r. Jednak ściągnięcie trzykrotnego mistrza świata nie pomogło – w trakcie drugiego sezonu współpracy obie strony były tak sfrustrowane brakiem wyników, że wystarczył jeden komentarz Francuza, by zwolnić go w trybie natychmiastowym. Podobna klęska spotkała innego mistrza: Fernando Alonso próbował z całych sił, ale jedyne, co zdołał osiągnąć przez pięć lat, to trzy drugie miejsca w klasyfikacji końcowej.
Trampolina do sukcesu?
Gdy pod ręką nie było mistrzów świata, Scuderia zatrudniała zwykle doświadczonych kierowców, którzy zaznali już smaku sukcesów. Nigel Mansell, Carlos Reutemann, Didier Pironi, René Arnoux, Michele Alboreto czy Gerhard Berger po udanych początkach kariery liczyli, że czerwony samochód dowiezie ich w końcu do upragnionego mistrzostwa. Jednak tylko John Surtees (1964), Jody Scheckter (1979) i Kimi Räikkönen (2007) zdołali wybić się na tej trampolinie i sięgnąć po tytuły.
Stabilizacja czy dynamika?
Historia F1 uczy, że najlepiej funkcjonują zespoły, w których wyraźnie określono role obu kierowców. W których obok mistrza jeździ kierowca na tyle szybki, by motywować lidera, ale nie aż tak, by stanowić dla niego zagrożenie. Jak Peter Collins gotowy oddać Fangiowi swój bolid, Lorenzo Bandini wspierający Surteesa, Clay Regazzoni u boku Laudy, Rubens Barrichello, idealny pomocnik dla Schumachera, czy Felipe Massa partnerujący Räikkönenowi. Czasem jednak ambicje obu kierowców są równie wysokie i wtedy zaczynają się tarcia – jak w 1982 r. pomiędzy Pironim i Villeneuve’em. Tak też stało się w 2019 r., gdy młody Leclerc podważył pozycję Vettela.
Szkolony na mistrza
Leclerc jako członek Ferrari Driving Academy był od dawna szykowany do startów w ścisłej czołówce. Swoje umiejętności pokazał już w seriach juniorskich i potwierdził w debiutanckim sezonie za kierownicą Saubera. Wydawał się więc idealnym partnerem dla czterokrotnego mistrza świata. Jeżeli Niemiec nie potrafił się skoncentrować i popełniał błędy, mając u boku solidnego Räikkönena, to może młody talent wydobędzie z niego to, co najlepsze? Niestety, w konfrontacji z piekielnie szybkim kierowcą młodego pokolenia Vettel po prostu nie stanął na wysokości zadania, Leclerc zaś w słabości mistrza dostrzegł szansę dla siebie. Rezultat był łatwy do przewidzenia – w 2019 r. zajęci ostrą rywalizacją między sobą, wzajemnymi oskarżeniami o niestosowanie się do poleceń zespołowych, a w końcu nawet eliminujący się wzajemnie z wyścigu – kierowcy Ferrari nie wywalczyli nawet miejsca na podium w klasyfikacji kierowców, a Scuderia o mały włos nie straciła drugiej pozycji wśród konstruktorów.
Okiełznać jeźdźców
Mattia Binotto, szef Scuderii Ferrari i równocześnie dyrektor techniczny zespołu, miał przed sobą niełatwe zadanie. Od początku sezonu było jasne, że Ferrari ma problem z bolidem. Binotto musiał też zapanować nad swoimi zawodnikami. Rozczarowany i odchodzący z zespołu Vettel miał problem, by znaleźć w sobie jeszcze dość motywacji, by pokazać miejsce koledze z teamu. Leclerc, bogatszy o doświadczenia i namaszczony na przyszłego lidera, przewodził ekipie, choć sam zmagał się z frustracją spowodowaną osiągami. W trakcie sezonu Ferrari ogłosiło rozstanie z Vettelem – jego miejsce w czerwonym bolidzie zajmie Carlos Sainz.