Dla jednych geniusz, dla innych czarny charakter torów wyścigowych. Niezależnie od punktu widzenia Michael Schumacher pozostaje najbardziej utytułowanym kierowcą w dziejach Formuły 1, zaś Scuderia Ferrari zawdzięcza mu swój renesans. W styczniu Niemiecki kierowca skończył 50 lat.
Jak każdy wielki mistrz w swojej dziedzinie „Schumi” wymyka się jednoznacznym ocenom. Wątpliwości nie ulega właściwie tylko jedno: wielu jego osiągnięciom do dziś nie dorównał żaden zawodnik, a część rekordów jest poza zasięgiem nawet innych wybitnych kierowców. Wielbiący go tifosi widzą w nim geniusza kierownicy i zbawcę Ferrari, który po dwóch dekadach posuchy poprowadził Scuderię do bezprecedensowego pasma sukcesów. Dla innych to przede wszystkim wyścigowy rozrabiaka, który nie cofał się przed niczym, by tylko pognębić swoich rywali. Wypychanie konkurentów (również własnego brata) poza tor, bezlitosne wykorzystywanie pozycji lidera w zespole, celowe zagrania nie fair – kontrowersyjny arsenał siedmiokrotnego mistrza świata był naprawdę bogaty. Z jednej strony grzeczni i układni chłopcy nie zostają czempionami w królewskiej kategorii wyścigowej, ale z drugiej – Schumacher przesunął granice naprawdę daleko.
Przypadkowy debiut
Nikt przed nim i nikt po nim nie zdobył pięciu tytułów z rzędu – ani siedmiu w karierze. Spośród 31 mistrzowskich laurów w dorobku Scuderii przyczynił się aż do 11. Zwyciężał na 23 różnych torach, na prowadzeniu przejechał ponad połowę obwodu Ziemi. Tym bardziej szokuje, że przyszły arcymistrz debiutował w Formule 1 zupełnie przypadkiem (w 1991 r.), do tego jego sponsorzy musieli za to zapłacić. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności było dla Schumachera chwilowe szaleństwo kierowcy Jordana Bertranda Gachota, który w ulicznej sprzeczce potraktował londyńskiego taksówkarza gazem. Belg trafił do aresztu, a szukający zastępstwa Eddie Jordan przyjął na Grand Prix Belgii Michaela oraz 100 tys. dolarów wsparcia. Choć zapewnienia Niemca, że świetnie zna wymagający tor Spa-Francorchamps, były dalekie od prawdy, samochodem z dolnych rejonów stawki wywalczył siódme pole startowe. W wyścigu przejechał 700 metrów i zatrzymał się ze spalonym sprzęgłem, ale to wystarczyło, by w kolejnych dniach z garści rozczarowanego i wściekłego Jordana wyrwał go zespół Benetton. Nie bez pomocy Berniego Ecclestone’a – magnat F1 powtarzał wówczas, że w swoim cyrku potrzebuje kobiety, ciemnoskórego i Niemca. Najszybciej poszło mu z tym ostatnim…
Pierwsze sukcesy i skandale
Właśnie w barwach Benettona Schumacher odnosił pierwsze sukcesy. Dokładnie rok po debiucie w Belgii wywalczył pierwsze zwycięstwo, a w latach 1994-95 sięgnął po pierwsze dwa tytuły mistrzowskie. Już pierwszemu z nich towarzyszyły kontrowersje: za uchybienia jego i zespołu wykluczono go z dwóch wyścigów i zakazano startu w dwóch kolejnych. Kolizja z Damonem Hillem w finałowym wyścigu w Adelajdzie, która zapewniła Schumacherowi tytuł mistrzowski, do dziś jest przedmiotem sporów wśród fanów i ekspertów. Podobnie próbował postąpić w sezonie 1997, już w barwach Ferrari. Tym razem jedynie on utknął na poboczu, a tytuł zdobył jego rywal Jacques Villeneuve. Pretensje o nieczystą walkę mogło mieć do niego wielu kolegów: spychał z toru m.in. Heinza-Haralda Frentzena (któremu zresztą odbił kiedyś narzeczoną, swoją późniejszą żonę), własnego brata Ralfa czy Rubensa Barrichella, z którym przecież spędził sześć sezonów w Scuderii. Panuje przekonanie, że jeśli chodzi o bezkompromisowy styl jazdy, wzorem i nauczycielem był Ayrton Senna. Jednak Schumacher stosował brutalne zagrywki, jeszcze zanim mógł na własnej skórze poznać metody innego kontrowersyjnego geniusza kierownicy. Przed debiutem w F1 podczas kwalifikacji do wyścigu samochodów sportowych „ukarał” przeszkadzającego mu rywala, celowo zderzając się z nim na okrążeniu zjazdowym. Rok wcześniej po obronie na granicy faulu w wyścigu Formuły 3 w Makau wpakował w bariery Mikę Häkkinena – jedynego rywala, którego później w F1 cenił i którego się obawiał.
Spośród 31 mistrzowskich laurów w dorobku Scuderii Schumacher przyczynił się aż do 11.
Dominacja i łzy
Po dwóch tytułach z Benettonem najmłodszego wówczas podwójnego mistrza świata w historii ściągnięto do Maranello. Miał przyczynić się do zakończenia trwającej od przełomu lat 70. i 80. posuchy. Tifosi nie przyjęli go zbyt ciepło. „Lepszy jeden Alesi dzisiaj niż stu Schumacherów jutro” – głosił jeden z łagodniejszych transparentów. Ale Michael błyskawicznie zdobył ich serca. Na początek mistrzowskiej passy trzeba było co prawda poczekać, ale już pierwszy triumf w barwach Scuderii – deszczowa Grand Prix Hiszpanii 1996, gdy Ferrari „Schumiego” pracowało na dziewięciu z dziesięciu cylindrów – niósł przedsmak późniejszej magii. Maszyna do wygrywania? Patrząc na sezony 2002 czy 2004, trudno oprzeć się takiemu wrażeniu. Ale w jego karierze nie brakowało też łez. Rozpłakał się na konferencji prasowej po GP Włoch 2000, kiedy przypomniano mu, że z 41 zwycięstwami na koncie zrównał się właśnie w statystykach z Senną. Zrozumiale wzruszony był także na podium po GP San Marino 2003: przed wyścigiem zmarła jego matka. Dzień wcześniej on i brat Ralf po zdobyciu miejsc w pierwszym rzędzie startowym polecieli prywatnym odrzutowcem na ostatnie spotkanie.
Klucz do serca mechaników
Nie tylko w Ferrari – najpierw z Eddiem Irvinem, później z Rubensem Barrichellem – ale też wcześniej w Benettonie Michael cieszył się niepodważalnym statusem kierowcy numer jeden. Jak kiedyś Senna, był przekonany, że tylko stuprocentowe wsparcie całej ekipy przyniesie sukcesy. Prowadziło to do zdumiewających i kuriozalnych sytuacji, jak oddanie zwycięstwa przez Barrichella już w szóstym wyścigu sezonu (GP Austrii 2002). Tyle że nawet bez kontraktowych wytycznych cały zespół, od ważnych inżynierów po szeregowych mechaników, zawsze stanąłby murem za „Schumim”. Człowiek, który na torze nikomu nie odpuszczał, we własnym garażu zmieniał się nie do poznania. Znał imiona wszystkich pracowników, szczerze interesował się ich życiem prywatnym, pomagał w potrzebie, zapraszał na okolicznościowe imprezy. Doskonale rozumiał, że pracują razem na wspólny sukces, a zjednani sympatycznym i ludzkim podejściem mechanicy pójdą za nim w ogień – albo bez zmrużenia oka przepracują całą noc, szykując samochód do kolejnego triumfu. Wiedział o tym już drugi na liście wszech czasów, pięciokrotny mistrz świata z lat 50., Juan Manuel Fangio, który dzielił się ze swoimi mechanikami premiami za zwycięstwa.
Człowiek, który na torze nikomu nie odpuszczał, we własnym garażu zmieniał się nie do poznania. Znał imiona wszystkich pracowników, szczerze interesował się ich życiem prywatnym, pomagał w potrzebie.
Człowiek, który odmienił F1
Schumacher nie tylko wyznaczył nowe granice walki na torze i wyniósł przygotowanie fizyczne wśród kierowców na zupełnie nowy poziom. Choć nie brakuje głosów, że wcale nie był najszybszym zawodnikiem w dziejach czy nawet w swojej epoce, to na pewno był najbardziej kompletnym. Wspomniane już tworzenie relacji z zespołem, dbałość o formę fizyczną czy pracowitość i zrozumienie kwestii technicznych czynią z niego wzorzec, do którego powinien aspirować każdy adept wyścigowej sztuki. Jego działania przyczyniły się także do wprowadzenia zmian w przepisach. Po zdominowanym przez niego sezonie 2002 zmodyfikowano punktację tak, by zwycięzca zdobywał relatywnie mniej punktów od drugiego na mecie. Co z tego, skoro w dwóch kolejnych latach ponownie triumfował „Schumi”, na domiar złego pieczętując swój ostatni tytuł, w sezonie 2004, już pod koniec sierpnia? Jego agresywny styl jazdy, objawiający się nie tylko zajeżdżaniem rywalom drogi na pierwszych metrach po starcie, lecz także zażartą obroną – nawet gdy nie grał już pierwszych skrzypiec w wyścigowej orkiestrze – poskutkował (usuniętymi już) zapisami o możliwości wykonania tylko jednego ruchu w defensywie. Dzięki niemu – mechanikowi, synowi murarza z kilkudziesięciotysięcznego miasteczka Kerpen nieopodal Kolonii – niemieccy kibice pokochali Formułę 1, a już u schyłku kariery Schumachera jego rodacy byli najliczniejszą grupą w królewskiej kategorii wyścigowej. Fala sukcesów na początku XXI w. przyniosła spadek zainteresowania wyścigami, bo poza Niemcami i Włochami nikogo nie interesowały łatwe do przewidzenia sukcesy i wysłuchiwanie obowiązkowego zestawu niezmiennie tych samych hymnów na podium. Dla Ferrari oraz tifosi z całego świata był to jednak fantastyczny okres: chyba jedyny, w którym przez tak długi czas Scuderia działała jak w zegarku, z piekielną skutecznością. Udanie pomszczono dwie dekady posuchy, do tego w stawce na wyjątkowo wysokim poziomie. Łatwo się zapomina, że na przełomie XX i XXI w. mistrzowska machina z Maranello bezpardonowo rozstawiała po kątach inne potężne, fabryczne zespoły zasilane pieniędzmi producentów samochodów oraz koncernów tytoniowych. Prawdziwą ironią losu jest fakt, że po tak długiej i bogatej karierze Schumacher – wielki miłośnik innych sportów, jak piłka nożna czy narciarstwo – uległ kończącemu jego aktywność wypadkowi w tak banalny sposób. Wyszedł z niejednej opresji na torach wyścigowych, wielokrotnie (i po cichu, bez rozgłosu) pomagał potrzebującym z całego świata, a teraz nie jest w stanie korzystać z owoców, które wypracował sobie wyjątkowym podejściem do pracy. Niezależnie od tego, jak potoczy się jego rehabilitacja po narciarskim wypadku z końca 2013 r., na zawsze pozostanie geniuszem wyścigów – tylko nieznacznie skażonym pierwiastkiem zła.
REKORDY MICHAELA SCHUMACHERA
* Stan po Grand Prix Abu Zabi 2018.